Choć generalne przesłanie niewesołe – lektura raczej lekkostrawna. Po mękach Braci Karamazow, Władcę Much strawiłem szybko i bezboleśnie. Początek nieco mnie zaniepokoił, bo autor podejrzanie rozwodził się nad cielesnymi urokami młodych chłopców – ale może to tylko kwestia chorych czasów kreowanych przez media i dopatrzyłem się więcej niż było w tekście? Potem jednak, kiedy społeczność na wyspie się rozwija, zachwyty ustępują miejsca obserwacji, temu jakże atrakcyjnemy podglądactwu wzlotów i porażek bliźnich.
Mniej więcej w połowie naszło mnie wyobrażenie, że dwaj aspirujący do wodzostwa reprezentują „republikanów” i „demokratów”. Ewidentnie militarystycznie nastawiony Jack – rywalizacja, agresja, ale też dobrobyt materialny, „szczęście dla mas”, bez refleksji nad tym co będzie dalej, jawi mi się jako zminiaturyzowany obraz amerykańskiego republikanizmu. Niepewny, trochę zagubiony, trochę rozfilozofowany i w moim odczuciu na lidera nie nadający się Ralf, który jednak dostrzega cel bardziej dalekosiężny i ważniejszy niż „upolowanie i zjedzenie świni”, czyli uwolnienie się z wyspy – to demokrata.
Konkluzja jest dość smutna – nażarty hedonizm, poparty demonstracyjną i nieuzasadnioną niczym innym niż potrzeba władzy agresją zwycięża. Tłum chce mięsa, igrzysk i możliwości popisania się siłą.
Czy w życiu też? A może jest tak, że każdy z nas widzi to co chce zobaczyć i obraz wyłaniający się z opowieści Goldinga, to tylko głos w dyskusji, a nie wiążąca ocena?